Ostatnio przeprowadziłem się kilka kilometrów dalej od centrum miasta, niż mieszkałem dotychczas.
Jeżdżąc tramwajem, albo rowerem przez większą część Katowic zauważyłem jak nowoczesne "centrum" wgryza się w bardziej staroświeckie dzielnice.
Mieszkając na osiedlu Paderewskiego między wielkimi blokami były właściwie tylko cztery sklepy. Dwa warzywniaki, mięsny i monopolowy. Żadnego spożywczego pełną gębą. Dlaczego? Obok Biedronka i "Kerfur". Teraz co prawda też mam Biedronkę pod nosem, ale to jedyny market w pobliżu, a obok trzy mięsne, rybny, dwa spożywczaki, Żabka, i jeszcze inne, a nawet okoliczne targowisko.
Skąd ta róznica? Po prostu mieszkam dalej od centrum. Stojąc w dowolnym punkcie Katowic wydaje mi się, że nie znajdę miejsca, gdzie byłbym oddalony ponad 10 minut spacerem od supermarketu. Totalny bezsens, bo przecież łatwiej zarobić trzem sklepom, niż dziesięciu na jednym osiedlu. Szczególnie, że teraz praktycznie wszystkie sklepu buduje się od podstaw, a nie używa się już istniejących budynków. Jak to ma miejsce choćby z Manufakturą w Łodzi.
Galeria w starej manufakturze w Łodzi
A więc jadę do pracy rowerem. Po drodze mam pięć marketów, trzy w budowie. Na odcinku jakiś siedmiu kilometrów. Wchodzę do sklepu spożywczego, po jakiś jogurt i bułkę, rozmawiam z właścicielką i pytam ją, czy nie przeszkadza jej market na "L" zaraz obok. Jak się okazuje - przeszkadza.
Pani Basia (bo tak ją nazwę) powiedziała mi, że kiedyś pracowała pięc dni w tygodniu, po 8 godzin i bez problemu miała na wszystko co potrzebne dla rodziny. Gdy zbudowali market, właściciel kamienicy, w której jest jej sklepik obniżył czynsz o prawie połowę, żeby tylko ludzie nie pozamykal z dnia na dzień biznesów. Pani Basia zaczęła zamykać sklep dopiero o północy (zamiast o osiemnastej) i dodatkowo ma otwarte cały weekend. W święta sama stoi po 12 godzin za ladą. Czy ma lepiej? - zapytałem.
- Właśnie nie. Przez cały dzień nie ma klentów, dopiero wieczorami sprzedaje się piwo, wódka, papierosy i chipsy. Albo w święta. Zrezygnowałam ze stoiska z warzywami, zamiast mieć wędliny w lodówce chłodzę alkohole i inne napoję. Bo sklep zarabia tylko w godzinach nocnych i w święta.
Nie chcę robić z tego jakiegoś dramatu. Po prostu osobiście wolałem, jak markety powstawały z dala od centrów miast. Na wylotówkach, często kilka blisko siebie. Dawały darmowe autobusy, żeby do nich dojechać i mogłem zawsze zrobić zakupy na dwa dni więcej, przecież to nie problem.
Inną sprawą jest, że w mieście, które moim zdaniem jest naprawdę ciekawe architektonicznie psuje się dworze, kamienice, starą halę wystaw czy inne tego typu miejsca, żeby mieć gdzie sprzedawać kefiry po 0.99 zł za 400 gramów.
A Wy? Gdybyście mogli - wysłalibyście markety poza obręb miast (a przynajmniej większość z nich), czy w tym wypadku wygoda ma nadrzędną wartość?
Pozdrawiam, i pamiętajcie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz