Piszę prawie na świeżo, zaraz po powrocie z kina.
Wczoraj wybrałem się do teatru na "Dziady" i w połowie spektaklu pomyślałem: "Zajebiście, nie dość że dziś świetne przedstawienie (bo rzeczywiście, podobało mi się bardzo) to jeszcze jutro idę do kina na John`a Carter`a! Wyśmienicie."
Nic bardziej mylnego, niestety.
Bo John Carter to największa kicha, jaką kiedykolwiek widziałem, a moi znajomi wiedzą, że oglądam praktycznie wszystkie filmy, jakie wychodzą.
Uprzedzam od razu, w tym poście mogą sypać się wulgaryzmy, ale już nie wytrzymałem.
Zacznijmy od zwiastunu tego arcydzieła:
Ja po tym zwiastunie byłem zachwycony. Widziałem w tym połączenie epickości Starcia Tytanów, do tego jeszcze potwory, trochę walki, a to wszystko od Disney`a. Tu byłem sceptykiem, ale przecież Disney ostatnio daje radę. Piraci z Karaibów, czy Skarb Narodów bardzo miło się oglądało, na co i tu liczyłem.
Dobra, teraz zdradzam fabułę, bo mam nadzieję, że nie stracicie sami czasu na ten film może. A jak nie chcecie wiedzieć, to hop - do następnego akapitu :).
Nie zaskoczę Was pewnie, ale głównym bohaterem jest... John Carter! Spoko. Jest on poszukiwaczem złota i rewolwerowcem z Wirginii, pełną gębą. Czyli już możemy spodziewać się równie posranego scenariusza, jak w Kowboje kontra Obcy, z Harrisonem Fordem. Ale co nasz Carter robi w innym świecie? Już odpowiadam. Teleportuje się on tam, zaraz po tym, jak zabija nieśmiertelnego kosmitę w jednej ze starych jaskiń Apachów, uciekając przed absolutnie wszystkimi, którym akurat zalazł za skórę. Logiczne, prawda? Na szczęście nie ląduje daleko, bo praktycznie cała reszta filmu dzieje się na Marsie. Tak, na tym niedalekim świecie, który według jakiegoś scenarzysty z mózgiem pawiana, jest bardziej zaludniony, niż centra handlowe w dniu wyprzedaży. Oprócz ludzi, mieszkają tam jeszcze czterorękie, zielone wersje mieszkańców Pandory z Avatara.
Już czuje sie ten konflikt? Zieloni, kontra ludzie, odwieczna walka o planetę... i dupa! Tutaj ludzie mordują ludzi, a zieloni siedzą (prawie) grzecznie, wpieprzając piasek i kamienie, bo oprócz jednej świętej rzeki, na Marsie nie ma nic innego.
John Carter teleportuje się tam, zauważa, że może skakać, jak pchła po rodznie szczurów i zostaje bohaterem zielonych. Od razu zakochuje się też w nim znajdująca się w pobliżu księżniczka Marsa (brzydka, swją drogą, jak diabli) i po kilku komplikacjach wyruszają w podróż. Teraz, z Avatara robi nam się już Prince of Persia. Monotonność filmu i scenerii, nijaka muzyka, do tego marne dialogi i zero jakiegokolwiek humoru.Tyle możecie się po Carterze spodziewać.
A dalej co tam pozostaje? John musi tylko, niczym Jake z Avatara zjednoczyć kolorowe stworki do walki, a potem, niczym Książe poobijać się trochę na pustyni, by nia koniec zgarnąć księżniczkę.
Wszystko na Marsie, wszystko w scenerii absurdu, samolotów napędzanych słońcem i przy kretyńskim założeniu, że Marsjanie, nie jedzą. Przez cały film nie widziałem choćby jednego źdźbła trawy. No, chyba, że jedzą te debilnie wyszczerzone psy, które wyglądały jak dupy z czterema nogami i za długim ogonem.
Cóż, film z pewnością nadaje się do torturowanie więźniów w Guantanamo, ale żeby zaraz to do kina wprowadzać? Nie znajduję niczego, co mogłoby być plusem tego filmu. Jeszcze pod koniec ten ideologiczny gównotok na temat tego, jak wojna wyniszcza planetę i że na Ziemi może też się tak stać. Pierwszy raz w życiu byłem tak bliski wyjścia z kina w czasie seansu. Ale nie żałuję, bo teraz wiem, że nic gorszego mnie nie spotka. Serio, wolałbym obejrzeć Zmierzch, zamiast tego badziewia, a to już wiele mówi o tym filmie.
Nie polecam tego filmu absolutnie nikomu. Gdyby, jakimś cudem "Avatar" i "Prince of Persia" miały kiedyś dziecko, a to dziecko zesrałoby się, potem zjadłby to pies i zwymiotował - tak właśnie powstał chyba "John Carter".
Nie mam już chyba nic do dodania, tak więc pozdrawiam Was i chętnie posłucham waszych wrażeń, jeśli ktoś to już widział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz