W piątek, po jedenstu godzinach pracy nie marzyłem o niczym
innym, tylko ciepłym łóżku, jakiejś herbacie i kilku odcinkach nowej serii
Simpsonów. I nagle, godzina dwudziesta trzecia – telefon. Kumpel z poprzedniej pracy z pytaniem „Czy nie
chce mi się wybrać na Mayday?”. Moja pierwsza reakcja, to było zapytanie samego
siebie, co to do cholery jest ten Mayday? Nagle przebłysk! Wielka impreza
techno. Czyli nie dla mnie. Ale tu muszę przyznać, że zapał mojego kolegi
przeważyła moim myśleniem. Bo na imprezę techno bym nie poszedł. Ale na
„wspaniały spektakl muzyki i światła, z dwudziestoletnią tradycją i genialną
oprawą” już mogłem się skusić. I powiem Wam, że nie żałowałem.
Najpierw zadziwili mnie sami ludzie. Dziewczyny, w wieku od
jakiś piętnastu, do pięćdziesięciu lat, często ubrane tylko w jakąś mini i
koszulkę z siatki, faceci w najróżniejszych maskach, ubiorach, jeden nawet
krążył wszędzie w jaskrawozielonym dresie, z pluszowym metrowej wielkości
krokodylem pod pachą.
Potem była muzyka. I do tego momentu zawsze twierdziłem, że
techno i disco polo to nie muzyka. Teraz będę mógł powiedzieć, że disco polo i
techno, poza Mayday to nie muzyka. Ta impreza udowodniła mi, że jeśli coś się
robi na najwyższym poziomie, to choćbyśmy trafili na osobę nie w klimacie, to i
tak będzie potrafiła to docenić. Tak było ze mną. Samo brzmienie dało mi się
porwać po pół godzinie, ale światła i lasery od razu mi się cholernie
spodobały. Dzięki temu można było mówić o spektaklu i widowisku.
Dodam jeszcze, że normalnie nie potrafię wytrzymać kilku minut
takiej muzyki, a na Mayday siedziałem do rana. Tak więc dzięki jeszcze raz
wielkie dla Damiana, który mi tę atrakcję zafundował, a także za tą atmosferę,
którą stworzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz