niedziela, 13 listopada 2011

Dantey na Mayday

W piątek, po jedenstu godzinach pracy nie marzyłem o niczym innym, tylko ciepłym łóżku, jakiejś herbacie i kilku odcinkach nowej serii Simpsonów. I nagle, godzina dwudziesta trzecia – telefon.  Kumpel z poprzedniej pracy z pytaniem „Czy nie chce mi się wybrać na Mayday?”. Moja pierwsza reakcja, to było zapytanie samego siebie, co to do cholery jest ten Mayday? Nagle przebłysk! Wielka impreza techno. Czyli nie dla mnie. Ale tu muszę przyznać, że zapał mojego kolegi przeważyła moim myśleniem. Bo na imprezę techno bym nie poszedł. Ale na „wspaniały spektakl muzyki i światła, z dwudziestoletnią tradycją i genialną oprawą” już mogłem się skusić. I powiem Wam, że nie żałowałem.







Najpierw zadziwili mnie sami ludzie. Dziewczyny, w wieku od jakiś piętnastu, do pięćdziesięciu lat, często ubrane tylko w jakąś mini i koszulkę z siatki, faceci w najróżniejszych maskach, ubiorach, jeden nawet krążył wszędzie w jaskrawozielonym dresie, z pluszowym metrowej wielkości krokodylem pod pachą.





Potem była muzyka. I do tego momentu zawsze twierdziłem, że techno i disco polo to nie muzyka. Teraz będę mógł powiedzieć, że disco polo i techno, poza Mayday to nie muzyka. Ta impreza udowodniła mi, że jeśli coś się robi na najwyższym poziomie, to choćbyśmy trafili na osobę nie w klimacie, to i tak będzie potrafiła to docenić. Tak było ze mną. Samo brzmienie dało mi się porwać po pół godzinie, ale światła i lasery od razu mi się cholernie spodobały. Dzięki temu można było mówić o spektaklu i widowisku.


Dodam jeszcze, że normalnie nie potrafię wytrzymać kilku minut takiej muzyki, a na Mayday siedziałem do rana. Tak więc dzięki jeszcze raz wielkie dla Damiana, który mi tę atrakcję zafundował, a także za tą atmosferę, którą stworzył.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz